niedziela, 6 kwietnia 2014

Ultimejtny kwest za mlekiem roślinnym do kawy

Jako w tytule.
Od momentu, w którym zostało mi zasugerowane przez osoby obeznane z działaniem układu pokarmowego bardziej ode mnie, że może mnie tak naprawdę to mleko szkodzi, trwał - z mniejszymi i większymi przerwami - mój wielki Quest w poszukiwaniu mleka do kawy.
Innego naturalnie niż krowie.
I juz na pewno nie może być UHT.
Bo to zuo...

Ogólnie warunki jakie takie "mleko" musi spełniać:
- smak: neutralny. Zmienianie smaku kawy wysoce niewskazane,
- koszt: nie zabijający. Być może mleko z orzechów brazylijskich wygrałoby w tym konkursie, ale cenę mają cokolwiek zaporową,
- trwałość: nie mogę go przygotowywać codziennie, bo a ... uwaga zdarza mi sie (naprawdę) czasem kawy w pracy nie wypić, więc musi przetrwać w lodówce przynajmniej dwa dni
- czas: ilość czasu potrzebna na przygotowanie powinna plasować jego  wykonalność w obrębie jednego wieczora. Żadnego "namocz na noc i następnego dnia rano". Następnego dnia rano to ja jestem zombie na autopilocie. Jestem w stanie się dowlec z domu do pracy nie gubiąc po drodze. I to tyle w kwestii wysiłku umysłowego jaki jestem w stanie wykrzesać.


Faza 0: Mleko kozie

Dwa słowa: charakterystyczny smak... BARDZO...CHARAKTERYSTYCZNY...SMAK...ARGHH
I nie to, że krytykuję. Bardzo lubię kozie mleko.... ale nie do kawy. Dodatkowy minus za cenę.
Dodatkowy maleńki minusik za laktozę.

Faza 1: Mleko migdałowe

Już po pierwszym podejściu mleko migdałowe okazało się nie działać. Ogólnie jest smaczne i oczywiście mogę je pić bez niczego.... ale musiałoby być mniej rozwodnione i wtedy by było taką migdałową śmietanką, a po drugie zmienia smak kawy.
Niestety, nie na lepszy. Plus dodatkowo jest a) drogie b) nietrwałe.
Owszem do wyprodukowania litra mleka potrzebuję niecałą szklankę migdałów i jako produkt uboczny otrzymuje się bardzo dobry serek. Niestety cena (22,5 za pół kilo migdałów z dobrego źródła) w połączeniu z błyskawicznym kwaśnieniem, spowodowała, że mleko migdałowe zostało wykluczone. Serio. Zdarzyło mi się wylać mleko zrobione poprzedniego dnia, bo mi skisło w lodówce... a dlaczego? No najwyraźniej migdały nie mogą moczyć się w gorącej wodzie tylko muszą w zimnej. A no właśnie... moczenie migdałów. Dodatkowy minus za noc moczenia migdałów. Horror produkcji USA, Niemcy, Singapur.

Faza 2: Mleko sojowe

Wyłącznie kupne, bo robienie własnego mleka sojowego ....  errr....
Było to parę lat temu, ale pamiętam to wystarczająco dobrze, żeby nie mieć ochoty stać 2h nad garem gotującej się soi zbierając mało apetycznie wyglądającą brązowo-zielono-cthulsienową pianę.
A potem wypić tego samego dnia 3/4 produkcji (bo naprawdę smaczne), wstawić do lodówki resztę, a następnego dnia zorientować się, że ... jest kompletnie nie pijalne. Oddajcie mi DWIE godziny mojego życia!
Ale kupne... heh..jak to kupne. Gdyby lista składników zawierała soję i wodę byłoby może jeszcze do przyjęcia. Niestety zawiera sporo więcej wynalazków przemysłu tak zwanego "spożywczego".
Poza tym zbyt częste jedzenie soi nie wydaje mi się najlepszym pomysłem. Fitoestrogeny i takie tam.

Faza 3: Mleko owsiane

Rewelacja! Objawienie! Prawie samo się robi, wybitnie mało kosztuje (płatki owsiane), przechowuje się do tygodnia. Jest naprawdę wyśmienite w smaku ... do koktajli.
Sniff...
Za to produkt uboczny koktajl figi+morele+siemię lniane... cudo i mogę pić litrami.
No ale wciąż nie do kawy.

Faza 4: Mleko ryżowe

To, że wpadnięcie na sposób wykonania mleka ryżowego, który powoduje, że nie smakuje  ono obrzydliwie, było upierdliwe, to poważne niedomówienie.
To była zaminowana, wyboista droga brukowana tluczonym szkłem i grodzona drutem kolczastym!
Pierwsze dwie próby okazały się być tak kompletnym, spektakularnym, męczącym, frustrującym i wywołującym wysypkę z obrzydzenia failem, że nie ma w cywilizowanych językach słowa na opisanie tego horrendum, które było ich produktem. Mimo, że znaleźli się tacy co im smakowało.
Gustibusy i takie tam.
Doszło do takich dramatycznych deklaracji z mojej strony, że zdarzyło mi się oświadczyć, że ja nigdy ale to przenigdy nawet dwumetrowym kijem więcej nie tknę produkcji mleka ryżowego. Byłaby to wielka strata ponieważ wynik mojego Questu, a zarazem zwycięzca konkursu nigdy by się nie objawił...

And the winner is...

Mleko z ryżu jaśminowego

Tak jest. Mleko ryżowe po początkowych dwóch failstrartach zdeklasowało rywali i wysunęło się na prowadzenie na ostatnim okrążeniu, żeby ostatecznie wygrać w iście mistrzowskim stylu.
Bo jest:
- cena: 4 złote za pół kilo ryżu jaśminowego w Lidlu. Udało mi się zrobić pół litra bardzo gęstego płynu ze 100g ryżu. Co oznacza, że wychodzi ok 2 złote za litr. Tylko owsiane jest tańsze.
- smak: bardzo, ale to bardzo neutralny. Rozwodnione odpowiednio nieczuć ryżu, a w dodatku nie jest tak wodniste jak migdałowe, więc potencjał zabielający ma jak tłuste mleko krowie
przygotowanie: ok 30 minut moczenia ryżu, 20 minut intensywnego mieszania, potem tylko zmielić i przez sitko. Razem max godzina. Póki co faworyt w kwestii szybkości.
- trwałość: do przetestowania, ale zważywszy, że składnikiem jest ryż gotowany, a nie surowy, jestem dobrej myśli.
Moja jedyna modyfikacja przepisu polegała na zamianie syropu klonowego na 1/4 łyżeczki ekstraktu waniliowego.




sobota, 5 kwietnia 2014

Hobbici wystartowali

Od jakiegoś czasu toczyliśmy sobie z Paulem dyskusję na odwieczny temat "trzeba się więcej ruszać" i w ogóle "sitting is new smoking" i że wiosna idzie można by coś zrobić, jego nosi, mnie nosi i tak dalej.
A ponieważ zna on moją nieuleczalną słabość do wszystkiego Tolkienowskiego, prawdopodobnie wynikającą z mojej ukrytej hobbickości, więc dowalił mi jakiś czas temu wyzwaniem "Walking to Mordor".
Nie, że mnie to jakoś specjalnie przejęło, w końcu po górach się chodziło w ostatnie wakacje, będzie dobrze.
No i .... po pierwszym etapie moje wnioski są dwa:

- myślenie przez całą drogę co się będzie jadło jak się dojdzie do celu obawiam się będzie powtarzającym się motywem przewodnim
- do samego Rivendell jest w cholerę jasną daleko!!!  Ja nie mam aż takiego przekonania, że naprawdę ale to naprawdę chcę zobaczyć elfy, żeby zasuwać tam ponad 700 kilometrów.

To jak my się do tego Mordoru doczołgamy?! a nawet jak się doczołgamy to jakim cudem będziemy mieli siłę jeszcze zakradać się za plecami Saurona do Orodruiny i cokolwiek tam wrzucać??!

Póki co jesteśmy w Tuklandzie na wielce zasłużonej kolacji. Niestety pieczarek chwilowo brak co uważam za poważną niedogodność.

czwartek, 21 listopada 2013

Jestem Hobbitem czyli Teh Ciasto

Wydało się...
Nie ma co się czaić i ukrywać, czy aspirować do jakiegoś bardziej arystokratycznego pochodzenia. Po prostu jestem hobbitem i tyle.
W obliczu przytłaczających dowodów na poparcie tej tezy należy pogodzić się z wolą Wszechświata i zająć czymś produktywnym np pieczeniem ciasta.
A potem na przykład dla odmiany jedzeniem ciasta.
Ciasto jest dobre, ciasto jest  antydepresyjne, wspomaga wydzielanie serotoniny, dostarcza niezbędnych witamin i mikroelementów. I ma owoce! Nie ma siły, musi być zdrowe!
Oczywiście jak z każdą dobrocią nie można z nim przesadzić. Na szczęście nie da się zjeść całego na raz ;)
I nie, to nie jest wyzwanie. Naprawdę. Nie warto. Za dobre ciasto, żeby mieć po nim złe wspomnienia.

Ciasto w hobbickim stylu prześladowało mnie od prawie miesiąca, ale wczoraj nadeszła kulminacja nawiedzania przed ducha ciasta w postaci omamów zapachowych.
Wracam z pracy, stoję sobie już pod domem, szukam kluczy i nagle czuję zapach jakby ktoś piekł placek. Myślę sobie, no pewnie sąsiedzi, ale nie.
Cofam się dom wcześniej, nic nie czuć, idę dom dalej też nic nie czuć! Tylko przed samymi moimi własnymi drzwiami czuć.
DUCHY! Duchy jak nic!
Ciasto u mnie straszy... 
Aczkolwiek muszę zmienić nazwę bloga. Jest myląca. Żadna rzecz, którą robię nie jest szybka...
No chyba, że za szybkie przepisy uważamy cokolwiek poniżej 24h.
Aczkolwiek 2, uważam (co jest kolejnym dowodem na moją hobbickość), że na dobre jedzenie należy czas znaleźć.
Zarówno na przygotowanie jak i na zjedzenie takoż uczynionego.
Pośpiech przy jedzeniu może być powodem wrzodów!
I niestrawności, i złego humoru, i ... i duch ciasta będzie straszył tych co się przy nim spieszą!

Winowajca został uwieczniony poniżej:

Zdjęcie niestety nie oddaje uroku TEH Ciasta, bo światło fatalne, a obawiam się, że warunków z dobrym oświetleniem (weekendu) mogłoby nie doczekać.
W tle całkowicie bezwstydny produkt placement, czyli opakowanie po jednym ze składników.

Składniki:

 0,5kg mąki pszennej tortowej
1 kostka masła (250g)
350 g brązowego cukru
0,5 kg bakalii (owoce): tutaj żurawina, rodzynki, morele
1 łyżeczka sody
4 jajka
1 łyżeczka startej skórki cytrynowej
przyprawy: 1 łyżeczka kardamonu, 1 łyżeczka pieprzu czarnego, 1 łyżeczka cynamonu ( u mnie pół)
330 ml czyli ok 2/3 puszki ciemnego piwa (porter lub stout)

Uwaga w kwestii piwa:
Tutaj poszedł Guiness, ale np Książęce Ciemne Łagodne powinno też być ok.
Generalnie piwo, które nie jest jasne. Przepisy, z których miksa powstało Teh Ciasto zakładają rygorystycznie, że musi to być Stout lub Porter. Ja się kompletnie na piwie nie znam, piwa nie lubię, ale Guinessa wypije ;) stąd poszedł Guiness.

Przygotowanie:

Masło posiekać z mąką. Dodać bakalie, dobrze obtoczyć, zwłaszcza morele. Morele muszą być oczywiście pokrojone na paseczki.
Dodać resztę sypkich składników (minus soda): cukier, skórkę cytrynową i przyprawy.
Jajka roztrzepać, dolać piwo (musi być w temperaturze pokojowej, nie wprost z lodówki). Wymieszać. Będzie się pienić. Dodać sodę i mieszać aż się rozpuści. Takoż będzie się pienić.
Wlać masę jajeczno-alkoholową do sypkich składników i bardzo dokładnie wymieszać.

Tu następuje groza. Ponieważ Teh Ciasto musi się piec w wysmarowanej masłem i wylożonej papierem blaszce w 120 stopniach Celsjuszach przez 3 godziny.
Tak...
TRZY GODZINY.
Naprawdę.
Za to zapewniam, że efekt jest wart poświęcenia. Poza tym ponoć dobrze się przechowuje. Nie mam pojęcia. Sprawdzę organoleptycznie.  Albo i nie jeśli za szybko zniknie.

Ogólna uwaga:
niestety nie nadaje się dla diabetyków ani osób odchudzających się, bo indeks glikemiczny ma pewnie gdzieś w okolicach Saturna.

Na szczęście hobbici się nie odchudzają.....

Inspiracje:

Herbata u Hobbita [ANG]
Irish Porter Cake [ANG]
... i mnóstwo innych, ale linki mam na telefonie ...

niedziela, 22 września 2013

Plaga ogórków

Niestety ostatnio bardzo często nie liczę i nie ważę tylko robię na tak zwane oko, na które wiem, że w szpitalu można wylądować, ale cóż życie.
Zwłaszcza, że nie posiadam dokładnej wagi, a z tej którą dla odmiany mam korzystam w ostateczności. Niedokładność pomiarów 100 g w obie strony w zależności od tego jak dobrze (lub źle) jest dokręcona wskazówka ;) trochę osłabia moją wiarę w możliwości tego sprzętu.

Poniższa rzecz (sałatka, pikle....nie wiadomo co) powstała ze względu na plagę ogórków, z którymi już nie mieliśmy pojęcia co robić.
Kiszone są.
Konserwowe są.
To co teraz?


Składniki:

ogórki
papryka czerwona słodka
chili (300g)
ananas (2 puszki)
cebula czerwona (1,7 kg)
ocet winny (w zależności od ilości powyższych mi wyszły 3 litry)
cukier (4 płaskie łyżki na litr, zakładam, że można mniej)

Nie mam pojęcia ile wagowo było ogórków, bo objętościowo to jedno wiadro ;) Papryk było bodajże 6 sztuk, ale też głowy nie dam.

Przygotowanie:

1) Ogórki należy obrać, pozbawić nasion i pokroić w paski. Potem zasypać solą, przykryć ściereczką i niech sobie stoją i wodę puszczają.
Nie ma wymagania co do wielkości ogórków. Nie ma wymagania co do koloru, kształtu czy chropowatości. Wprost przeciwnie.
Na poniższe pikle poszły przerośnięte mutanty, z których część w ogóle była okrągła, większość żółta, a w ogóle to litość względem nich mnie wzięła tydzień po zerwaniu.
Toteż do normalnego kiszenia zupełnie się nie nadawały.
No ale przecie nie mogą się zmarnować.

tak wyglądały po ok 30 minutach
Zasolenie jest potrzebne, żeby pozbyć się nadmiaru wody, który by rozcieńczył zalewę, a to by mogło spowodować, że gotowa sałatka będzie się gorzej przechowywać.
Dlatego wodę, którą ogórki wydzielą należy wylać.
Teoretycznie nie powinno się ich potem płukać, bo mogą wessać wody z płukania, co może zrujnować efekt solenia... ale moje wyszły niemożebnie słone. Toteż zostały wypłukane.

2) resztę warzyw pokroić na paski lub kostkę - w zależności od wielkości słoików, do małych lepiej kostka, do dużych paski są bardziej efektowne.

składniki w proporcjach: 1 część papryki, 1 część ananasa, 1 część cebulki, 1 część ogórka
3) wymieszać. Mieszanie odbywało się partiami, bo nie posiadam dość dużej miski ani gara, żeby się całość zmieściła. W ogóle z dużymi miskami jestem w deficycie, posiadam sztuk dwie i obie byly zajęte. Stąd mieszanie odbywało się plastikowej przykrywce używanej normalnie do przykrywania rzeczy podgrzewanych w mikrofali.

4) zapakować do słoików. Ważna uwaga: nie pakować do brzegu tylko zostawić kawałeczek miejsca, w razie gdyby miało być wekowane.
tak wyglądają zapakowane do słoiczków




5) zagotować litr octu winnego jasnego z 4 łyżkami (płaskimi) cukru. Ma tylko zawrzeć wtedy się od razu gasi i rozlewa do słoiczków. Ze względu na ilość warzyw ta procedura u mnie była powtarzana 3 razy.
Tu ważna uwaga: to się nienadaje do kuchni bez okien. Ja mam dwa, oba były otwarte w trakcie gotowania octu. Opary wrzącego octu są super agresywne dla oczu i dróg oddechowych co niestety było dla mnie nowym doświadczeniem. I bardzo nieprzyjemnym. Dlatego odzież ochronna będzie jak znalazł. Okulary plus chustka na nos i można to przetrwać.
Dla kuchni bez drzwi też nie polecam, bo zapach się szybko rozchodzi, a niektórzy mogą nie lubić. Jest mocny. Mnie nie przeszkadza, bo wietrzeje szybko, ale róże to nie są.

6) zalane octem zakręcamy, odwracamy dnem i ... możemy tak zostawić albo zawekować. Zawekowane będą trzymać się w teorii długo, w praktyce muszę sprawdzić. Nie zawekowane wytrzymują tydzień w lodówce.

7) wekowanie
Zakręcone słoiczki stawiamy na blachę w zminym piekarniku, nastawiamy 60 stopni. Od momentu kiedy temperatura w piekarniku sięgnie 60 stopni odliczamy 30 minut. Po tych 30 minutach gasimy i zostawiamy do ostygnięcia w piekarniku.

sałatka się wekuje w piekarniku
I to by było na tyle. Łączny czas wykonania: ok. 2h łącznie z wekowaniem.
Jak to będzie a) smakować b) przechowywać się ... nie mam pojęcia. Mam nadzieję, że dobrze. Będę weryfikować na bieżąco.